Andrzej skończył 60 lat. Nie urządzał wielkiej fety, ponieważ zakuwał psychologię rozwojową. Halina wydała za mąż trzecią córkę. Nie płakała ze wzruszenia, za to przez całe wesele opowiadała gościom o fenomenie metody projektu w edukacji. Tymczasem Jola w tym roku poskąpiła synom na wakacje – zamiast dorzucić się zwyczajowo do biletów lotniczych, sprezentowała im kremy do twarzy. Z wysokim filtrem. Żeby nie było, że ich zaniedbuje. Oniemiałym dzieciom rzuciła mimochodem (czytaj: bez wyrzutów sumienia), że ma w tym roku niespodziewany wydatek. Andrzej mieszka w Poznaniu, Jola w Warszawie, a Halina jest w trakcie przeprowadzki z Hagi do Gdańska. Co ich łączy? Studia podyplomowe z przygotowania pedagogicznego. Bo choć siwe włosy okalają ich twarze, to podjęli decyzję o zmianie zawodu (Andrzej), podniesieniu kwalifikacji (Halina) lub o spełnieniu marzenia sprzed lat (Jola).

ŚCIEŻKA ANDRZEJA

Za formowanie się nawyków odpowiada struktura mózgu wielkości piłki golfowej, zawierającej tzw. jądra podstawne – wybąkał z siebie Andrzej podczas pierwszej dyskusji na psychologii społecznej. Nie dostał gromkich braw, za to jego wypowiedź skwitowano salwą śmiechu. Nikt nie potraktował Andrzeja poważnie. Bo niby dlaczego? Starszawy facet z sumiastym wąsem i widocznym zarostem, w garniturze pamiętającym Beatlesów, do tego z płócienną torbą w kwiatki. W kwiatki!

Koledzy z roku nie mogli wiedzieć, że aby dotrzeć na podyplomówkę w Łodzi, Andrzej łapie pociąg z Poznania o drugiej w nocy. Stąd niedogolona facjata. Nie mogli wiedzieć, że w garnitur wskakuje od święta, bo na co dzień jest „złotą rączką” i bliższy jest mu kombinezon roboczy niż wykrochmalony kołnierz. Nie wiedzieli także, że te powalające kwiaty na torbie wyhaftowała mu żona – na szczęście.

Andrzej blisko 40 lat temu skończył socjologię. Jak wszyscy koledzy z podwórka na Jeżycach. Już podczas studiów wiedział, że papier magistra mu na nic i zatrudnił się w zakładzie wujka – cieśli. W pocie czoła nauczył się warsztatu na tyle, aby po śmierci stryja przejąć biznes. I pewnie nadal przycinałby belki, gdyby nie duża konkurencja i liche rokowania na grubsze zamówienia. Do emerytury jeszcze kilka lat, więc nad Andrzejem zlitowała się córka. Jedynaczka pracuje na stanowisku dyrektorki prywatnej szkoły podstawowej z oddziałami integracyjnymi. W szkole, jak to w szkole, albo uszczelka w kranach puści, albo zamek w drzwiach szwankuje. Andrzej mozolnie usuwa szkody. Do jego podstawówki uczęszczają dzieci głównie z bogatych domów spod Poznania. Ale pieniądze szczęścia nie dają, o czym Andrzej zaznacza przy każdej okazji. Wózek drogi, elegancko wykończony, ale inwalidzki – ubolewa, wspominając podopiecznych placówki. Podczas przerw Andrzej na prośbę córki-dyrektorki udziela się jako nauczyciel wspierający. Towarzyszy młodym na stołówce, zagaduje, pilnuje porządku, usługuje. Zaangażowany na sto procent, bo Andrzej ma serce gołębie i nawet muchy nie zabije. Mógłbym więcej – powiedział córce. Cicho (jak zawsze), choć z przekonaniem. Całe grono pedagogiczne stanęło za nim murem. A niech się uczy, niech zdobywa wiedzę, niech sprawdzi się w nowej roli. I tak oto on – cieśla z Poznania – ryje na blachę diagnozę i terapię pedagogiczną, żeby móc z pełnymi kwalifikacjami pomagać Jaśkowi na wózku, Hance z mutyzmem wybiórczym i Marcinowi z syndromem Aspergera. Choroba Marcina zainspirowała go zresztą do podjęcia kolejnej podyplomówki.

Pod koniec pierwszych zajęć z psychologii społecznej nikt z kolegów-studentów nie myśli wyśmiewać Andrzeja. Ani jego sumiastych wąsów, ani garnituru pamiętającego młodą Yoko Ono, ani piramidalnych kwiatów na płóciennej torbie, ani tym bardziej tych obśmianych na wstępie jąder podstawnych, co to mają odpowiadać za formowanie się nawyków. Na kolejny zjazd każdy z nich będzie już po lekturze „Siły nawyku” Charlesa Duhigga, bo to o tej książce Andrzej wspominał, że nie jest medycznym podręcznikiem z psychiatrii czy neurologii mózgu, ale stanowi fenomenalną lekturę na temat pamięci i procesów uczenia się.

POWRÓT HALINY

Mariola, Monika i Marysia – każdy ze studentów zna imiona córek Haliny. Halina wkrótce zostanie babcią. Pod ławką dzierga coś na szydełku. Kaftanik? Skarpetki? Pewnie na przerwie podzieli się przeznaczeniem robótek ręcznych. Bo Halina każdą rozmowę zaczyna od peanów na cześć świętej trójcy, jak majestatycznie nazywa swe rumiane dziewczyny. Dopiero po kilku minutach puka się ostentacyjnie w czoło, bo przecież nie poszła na studia, by opowiadać o dokonaniach swoich dzieci, ale żeby sama czegoś dokonać. Głośna, temperamentna, charyzmatyczna. Herod-baba – na pierwszy rzut oka.

Halina skończyła historię. Uwielbiała pracować w szkole! Wtedy nikt nie pytał o kwalifikacje, bo w jej rodzinnym Gdańsku pilnie potrzebowano nauczyciela. I tak przed tablicą wystała dekadę. Niewidzialny pył kredy mimowolnie strzepywała z ubrań jeszcze przez kolejną. Dlaczego odeszła? Bo mąż roboty nie miał, druga córka przyszła na świat, a lodówka świeciła pustkami. Z jej nauczycielskiej pensji ledwie na czynsz i życie starczało. Ani grosza nie mogli odłożyć. Padło hasło: Holandia! I tak skończyła się jej kariera, a zaczęła orka. Trzecia córka urodziła się już w Hadze. Halina sprząta, prasuje, dogląda samotnych starców. Mąż w budowlance nie narzeka na zlecenia. Życie ma dostatnie, choć ręce spracowane. Marysia wyszła za mąż za Hiszpana i wkrótce ma zamieszkać w jego stronach. Pozostałe dwie córki też po świecie rozsiane – Mariola w Anglii, a Monika w Irlandii. Haliny nic już w Holandii nie trzyma. Zdrowie zawodzi. Mąż na kręgosłup utyskuje. Padło hasło: pora wracać do Polski. I tak Halina wraca. Nie tylko do Polski, ale też do pracy w szkole. Nadal w oświacie mało płacą, za to ani rąk reumatyzm za biurkiem nie powykręca, ani kolan nie dobije. Tyle, że tablice nie te, bo interaktywne… – narzeka, wspominając zamierzchłe czasy. Teraz musi nabyć kwalifikacje. Stąd te studia podyplomowe. I choć myślała, że już wszystko wie, to jednak przez lata metody aktywizujące uczniów uległy zmianie. Dlatego chłonie wszystko, a nocami wertuje notatki ze zjazdów. A dla wnuka szydełkuje czapeczkę, jak entuzjastycznie wyjaśnia młodszym koleżankom.

JOLKA, JOLKA, PAMIĘTASZ…

Jola była wszędzie. Bułgaria, Arabia Saudyjska, Bali. Na lądzie, na niebie i pod ziemią. Obieżyświat jak się patrzy. Ogorzała od słońca, z koralikami na przegubie ręki. To do medytacji – odpowiada zaintrygowanym kolegom z roku. Wzbudza wśród studentów ogromną sympatię. Bo choć była na końcu świata, to nie ma w sobie za grosz pychy. Nie wylewa z siebie potoku niestworzonych historii, za to zagajona o ostatnią eskapadę, opowiada z ogniem w oczach. Ma dryg do wystąpień. Publika ją uwielbia.

Jola dorastała w robotniczej rodzinie na łódzkim Księżym Młynie. To nauczyciel geografii w liceum obudził w niej ducha globtrotera. Po maturze wyszła na pierwszą lepszą drogę krajową (za Zgierzem, bo najbliżej) i zatrzymała swój pierwszy w życiu autostop. Owszem, skończyła geografię z turystyką, ale nie w pięć lat, tylko w dziewięć. Egzaminy zdawała między kolejnymi wyprawami. Pani profesor może poczekać, ale pora deszczowa już nie – kwitowała swe raptowne decyzje o podróżach. Żyła jak nomada, z plecakiem na stałe wmontowanym w kręgosłup. Podczas wyprawy na Kaukaz spotkała podobnego sobie wojażera. Wkrótce zostali parą, by wziąć ślub, kiedy na świat przyszły bliźniaki – Marcin i Michał. Jako rodzina dalej odhaczali kolejne punkty na mapie, ale gdy chłopcy musieli zacząć szkołę, trzeba było zmienić priorytety. Gdy zamieszkali w Warszawie, Jola zaczepiła się w redakcji miesięcznika o turystyce i tam nadal zamieszcza artykuły nawiązujące do swych wypraw. Pytana, lubi opowiadać o miejscach, gdzie ludzka stopa rzadko staje. Jeździ z wykładami po domach kultury, bibliotekach, kołach gospodyń wiejskich.

Jola zawsze chciała pracować w szkole, ale wybrała wolność. Dziś, jako dojrzała kobieta, czuje się wolna i dlatego właśnie chciałaby zrealizować swe marzenia. Odkrywać przed uczniami geografię nie na podstawie akapitów podręcznika, ale poprzez przezrocza i filmy, które gromadziła przez ostatnie lata. Z tajgi, z wierzchołka, z dna. Ma dar opowiadania, to pewne. Jedynie kwalifikacji jej brakuje, ale nie z takimi przeszkodami musiała się mierzyć w swoich tułaczkach.

W WALCE Z BIOLOGIĄ

Statystyki pokazują, że aktywność edukacyjna polskich emerytów należy do najniższych w Europie. Emeryci żyją pasywnie. Praca i rodzina nadawały bieg ich życiu, wyznaczały zadania, obowiązki, role, formy aktywności, a życie towarzyskie przysparzało codzienności rumieńców. Na emeryturze muszą sami, od nowa, stworzyć sobie życie. Niby nie ma ograniczeń, ale brak też pomysłów. Co zrobić z nadmiarem wolnego czasu? Jak wypełnić pustkę? Jak zmusić ciało i umysł do wysiłku? Jak wzniecić w sobie motywację wewnętrzną?

Dla Andrzeja te cztery semestry na studiach podyplomowych to ratunek przed demencją. Już nie narzeka na złe samopoczucie, apatię, osłabienie organizmu, bezsenność czy problemy emocjonalne. Zamiast rozwiązywania krzyżówek i sudoku pochłania książki zalecane przez wykładowców. Andrzej poprzez swą gorliwą pracę zmniejsza ryzyko chorób typowych dla procesu starzenia, takich jak choroba Alzheimera czy depresja.

W zaawansowanym wieku warto postawić na aktywność towarzyską. To świetny trening dla mózgu – rozmowy z ludźmi, poznawanie opinii innych oraz udział w dyskusjach zmuszają synapsy do wysiłku. Zwłaszcza że spotkania wśród społeczności innej niż zwykle, mającej określony cel, lepiej aktywują neuroprzekaźniki. Halina jest rada, że podjęła studia podyplomowe. Jest przekonana, że dostarcza mózgowi bodźców, które pobudzają go do pracy. Musi uważnie słuchać, analizować wypowiedzi, wyciągać wnioski, zmusić się do empatii, ćwiczyć koncentrację i pamięć. Aktywność społeczna poprawia jakość życia. Dzięki temu tak szybko się nie starzeje. Ani Halina, ani jej mózg.

Aktywność fizyczna pobudza krążenie i dotlenia cały organizm, a dotleniony mózg jest sprawniejszy. Jola całe życie działa w intencji mózgu – stawia na ruch. Szybki spacer, bieg, jazda na rowerze, nurkowanie, wspinaczka. Usprawnia równocześnie układ krążenia, układ oddechowy i metabolizm. Dzięki studiom podyplomowym Jola uczy się, jak zamiłowanie do ruchu zaszczepić w młodym pokoleniu. Choć sama jej opowieść o szamanach z Amazonii podrywa z miejsca.

Nasz mózg między 30. a 90. rokiem życia traci niemal 20 proc. swojej masy. Zjawisko ulega przyspieszeniu, gdy kończymy 50 lat. To naturalny proces biologiczny, jednak systematyczna stymulacja intelektualna szarych komórek poprawia ich funkcjonowanie. Można? Można! – odpowiadają jednogłośnie Andrzej, Halina i Jola.

 

Sylwia Znyk

 

 

Gazetka 184 – wrzesien 2019