Angelika Sobkowiak – autorka bloga „Czyścicielka” na Facebooku, 22-letnia białogardzianka od trzech lat mieszkająca na obczyźnie. Była wychowanka domu dziecka, która skończywszy 18 lat, wyruszyła w poszukiwaniu swojego miejsca i lepszego życia. Czy faktycznie lepszego? O tym właśnie opowiada w swoich felietonach.

Na wstępie warto zaznaczyć, że przed rozpoczęciem pracy należy uzbroić się w ogromne pokłady cierpliwości, ponieważ zawód mylnie określany jako „pomoc domowa” wcale nie oznacza pomagania w domu. Po pierwsze – w ogóle nie jest to forma pomocy, ponieważ to my jesteśmy GŁÓWNYMI, a nierzadko JEDYNYMI osobami porządkującymi daną przestrzeń, a po drugie wcale nie taka domowa, ponieważ często i gęsto przychodzi nam sprostać takim zadaniom, jak przycinanie żywopłotu na kształt serduszka, wyławianie poległych much z basenu czy też palenie trawy. Znaczy, wiecie, mam na myśli utylizację takiego trawska, co to w ogrodzie rośnie, a nie aromatycznej marysi.

Dzień w pracy rozpoczynamy standardowo od bezpardonowego zaparzenia sobie kawy. Oczywiście, o ile klient na to pozwoli. Niestety trafiają się i tacy, którzy w myśl ideologii oszczędzania twierdzą, że te kilka kilowatów prądu zużytych przez ekspres i ta odrobina wody zabrana przez nas na poczet wypicia kawusi przyczynią się do wzrostu rachunku o tyle, że zabraknie im na opłacenie czeków. A wtedy to co? Wylądujemy przecież pod mostem, no nie? I się nam odechce tego całego latte macchiato na dobre.

Skończywszy pić, zabieramy się za to, po co tu tak naprawdę przyszliśmy. Za sprzątanie? Ha, ha, dobre sobie! Za fejsa oczywiście. Ustawiamy się w rogu, pomiędzy ścianą a lodówką – i trzymając telefon na wysokości biodra, udajemy, że przyglądamy się stojącemu tam koszowi na śmieci. To oczywiste przecież, że każda sprzątaczka kontempluje nad stertą odpadów niczym Budda nad sensem życia. W sumie, w depresyjne dni jedno bywa podobne do drugiego.

Pamiętać trzeba, że niestety, o ile jest to metoda skuteczna na krótką chwilę, to na dłuższą metę może sprawić, że klient się zainteresuje naszymi poczynaniami i możemy wylecieć z hukiem. Nie warto ryzykować, więc ograniczamy się do pobieżnego przejrzenia zdjęć gorącego DiCaprio w samych bokserkach i do przeczytania kilku śmiesznych żartów na naszym ulubionym fanpejdżu. To drugie czasami doprowadzić może do śmiechu, ale co jest złego w śmianiu się do kosza? Klienci przecież i tak już wiedzą, że do normalnych nie należymy.

Kiedy udamy, że przestudiowaliśmy zawartość kosza, udajemy się po środki czystości. Do wiadra wkładamy wszystkie te produkty, które faktycznie są nam przydatne, ale również te totalnie bezużyteczne. Klienci często mają zapędy sadystyczne i kupują jakieś wyroby prosto ze ścieków czarnobylskich, dlatego też w trosce o własne zdrowie ich nie używamy, ale nosimy w wiaderku dla ich spokoju ducha, żeby myśleli, że mają umywalkę zdezynfekowaną cieczą rozpuszczającą nawet samą armaturę. Jedyny minus jest taki, że wciąż takie produkty nam szkodzą – konkretniej kręgosłupowi, bo je dźwigamy, paląc głupa.

Sprzątanie najlepiej jest zacząć od ścierania kurzy. Początkowo klienci zajęci są porannym pindrzeniem się, więc nie patrzą nam na ręce i wtedy dobrze jest robić to, co najłatwiejsze – później niestety klienci z ciekawości zaglądają do nas i gdyby zastali nas na błahym przecieraniu porcelanowej żabki z kurzu-widma, mogliby stwierdzić, że tak właściwie to sprzątaczka wcale im potrzebna nie jest, więc lepiej na takie chwile zostawić prawdziwy kąsek, jakim jest szorowanie kibla na przykład, a czym brudniejszy, tym lepiej – wtedy nie sposób się przyczepić, że tylko siedzimy i bąki zbijamy.

Kiedy zetrzemy kurze, czyli jakoś tak przed śniadaniem, warto posprzątać kuchnię. Oczywiście nie dlatego, żeby naszemu pracodawcy dobrze się jadło w przytulnym pomieszczeniu, skądże znowu. Patent polega na tym, że jeśli posprzątamy, zanim zabiorą się do konsumpcji, to kiedy już przyrządzą posiłek i go zjedzą, znowu będzie bałagan – wtenczas okruchy chleba na stole będzie można zwalić na nich, że przecież tu już było czysto, no ale naświnili (nawet jeśli jedli płatki z mlekiem i chleba nie ma u nich już od zeszłego tygodnia).

Kuchnia jest najcięższym elementem do zgryzienia ze względu na brak umiejętności kulinarnych klientów, a co za tym idzie – ogromne stosy przypalonych garów do ogarnięcia, więc później mamy już nieco z górki. Przechodzimy do wisienki na torcie, jaką jest łazienka, w której szorujemy zakamieniony prysznic i przecieramy z kurzu wannę. Tak, dokładnie, wycieramy z kurzu, ponieważ jest to rzecz ozdobna, a nie użytkowa. Tak swoją drogą, mała dygresja – jaki jest sens wstawiania w łazience wanny i prysznica jednocześnie? Przecież można wstawić samą wannę z zasłoną. Po pierwsze – nie zbiera się na niej kamień, po drugie – można w niej się zarówno kąpać, jak i brać prysznic. No ale nie, klienci to przecież burżuazja, stać ich na obydwie rzeczy i na płacenie sprzątaczce za ich ogarnianie. Mieliby być gorsi od sąsiada, który też to ma? A w życiu!

Wycierając lustro, warto powstrzymać się od krzyku. W odbiciu jesteśmy tylko my, więc z czasem da się przywyknąć do widoku.

Finalnie zostają nam już tylko podłogi. Odkurzamy wszystkie powierzchnie, zważając, żeby nie wciągnąć fikuśnych stringów spod łóżka. Zwłaszcza jeśli nie są to stringi żony naszego klienta, które znamy przecież na pamięć dzięki rozsortowywaniu bielizny. Jeśli są to stringi nieznanego pochodzenia, warto je wyciągnąć na wierzch – a nuż się rozwiodą i dojdzie drugi dom do sprzątania dla koleżanki, którą planujemy ściągnąć z Polski.

Mycie podłóg uskuteczniamy na sam koniec i jednocześnie moonwalkiem niczym Michael Jackson wycofujemy się do bazy, skąd zabieramy swoje manatki i uciekamy pędem do drzwi. Krzyczymy szybkie „au revoir” na do widzenia i z prędkością światła znikamy, żeby klient nie zdążył zapytać o cokolwiek. Następnie szykujemy się psychicznie na najgorsze, ponieważ cały ten ciąg zdarzeń musimy powtórzyć raz jeszcze, w kolejnym domu. I w kolejnym, po powrocie do siebie...

Angelika Sobkowiak

www.facebook.com/Czyscicielka

 

 

Gazetka 186 – listopad 2019