Mój dziadek Józef przed wojną mieszkał w Bujnach Szlacheckich, na wsi położonej w powiecie bełchatowskim, nad rzeką Pilsią. Kiedy wiosną 1945 roku wszedł w życie akt bezwarunkowej kapitulacji III Rzeszy Niemieckiej, dokument oficjalnie kończący II wojnę światową w Europie, Józef z żoną Martą spakowali manatki na furmankę i pojechali do Litzmannstadt, dzisiejszej Łodzi.

Łódź to miasto o robotniczych korzeniach. Miasto fabryk i kominów. Wskutek terroru i wysiedleń w latach wojennych liczba ludności miasta zmalała o ponad połowę. Zniknęli z niego Żydzi, zamordowani przez Niemców. Sami Niemcy w większości pośpiesznie opuszczali osadę nad rzeką Łódką. W sercu miasta pozostało wiele wolnych mieszkań. Zaraz po zakończeniu II wojny światowej łódzkie fabryki zostały upaństwowione. Rozpoczął się wyścig przodowników pracy. Tym trafem Józef znalazł i lokum, i zajęcie. Kiedy nastała pierwsza Wigilia w powojennej Polsce, mój dziad nikomu nie szczędził miejsca przy stole.

MARTA I JÓZEF

Moja babcia miała jedenastu starszych braci. Henryk, Albin, Cyryl, Felicjan, Stanisław, Tomasz, Leonard, Bolesław – nie sposób wszystkich imion wymienić z pamięci. Kiedy jej mąż Józef znalazł schronienie w odrestaurowanej przedwojennej kamienicy, nie posiadała się z radości. Wychowana w spartańskich warunkach we wsi Sobiepany w powiecie łaskim, cieszyła się z byle dachu nad głową. Dziadkowie mieli jedną izbę połączoną z kuchnią, ogrzewaną piecem węglowym. W zimowe noce temperatura spadała do sześciu stopni. Szczęśliwie, z Bujen zwieźli pierzynę z pierza gęsiego, najważniejszy (jeśli nie jedyny) element posagu babci. W latach powojennych pierzyny były najlepszym i najdroższym okryciem stosowanym w gospodarstwach domowych. Wietrzenie ich na parapecie okna lub na ogrodzeniu to jeden z niezapomnianych obrazków wsi i miasteczek Polski powojennej.

Gdy Józef bielił ściany, łódzkimi ulicami płynęły ścieki. Z fabryk, sklepów, domów. Dziś trudno znaleźć w Łodzi dom, który nie jest podłączony do kanalizacji i wodociągów. Do 1939 roku uzbrojono w kolektory ściekowe zaledwie jedną czwartą ulic i jedynie 16 proc. wszystkich budynków. Problem budowy studni głębinowych i wodociągów rozwiązany został dopiero wiele lat po wojnie. Jakie czasy, takie luksusy.

W przędzalni czesankowej, gdzie Marta i Józef pracowali na trzy zmiany, pośpiech i warkot maszyn przyprawiał o mdłości. W magazynach piętrzyły się wielkie stosy bawełny. W halach produkcyjnych uwijały się robotnice, a ich ręce migały błyskawicznie i zdecydowanie. W czasie II wojny światowej okupacyjne władze niemieckie przestawiły przedsiębiorstwo na tory produkcji militarnej. Po ucieczce Niemców maszyny uruchomili sami robotnicy. Niestety większość automatów zrabowano bądź zniszczono. Proces naprawy i uzupełniania parku maszynowego trwał długo. Przez dwa lata po wojnie działały tylko sortownia, pralnia i dwie czesalnie.

ULICA BRATERSKA

Na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia przyszedł do dziadków kościelny z parafii. Roznosił opłatki – białe dla ludzi, a niebieskie i różowe – dla zwierząt. Za ten z ładniejszą dekoracją, przepasany kolorową tasiemką, na której znajdowała się naklejona gwiazdka, dali większy datek. Pierwsze powojenne święta zasługiwały na szlachetną oprawę. Marta wpadła w świąteczną gorączkę. Cichy dotąd dom zamienił się w stajnię Augiasza. Przesuwała z miejsca na miejsce stół, dwa krzesła, komodę i skrzynię na bieliznę. Na klepisko wylała wiadro wody. Gazetą polerowała stare szyby w rozklekotanych drewnianych ramach.

W Wigilię Bożego Narodzenia babcia udekorowała ściany. Wystroiła choinkę, którą dziadek z rana przywiózł z lasu. A że była wysoka i wiotka, to zamocował ją na haku wbitym w sufit. Choinkowe łańcuchy zrobiła z papieru i słomek. Mikołaje, które miały zawisnąć na drzewku, spreparowała z wydmuszek, waty i kolorowej bibuły. Gałązki ozdobiły również gwiazdy i ciastka upieczone z mąki. Pod drzewko włożyła skromne prezenty – jabłka, orzechy, wydziergane na szydełku szaliki i skarpetki. 24 grudnia 1945 roku drzwi do mieszkania Marty i Józefa otwarto na oścież. Po kolei jedenastu braci babci ze łzami w oczach witało się z siostrą i szwagrem. Po dziś dzień nie wiem, skąd znali nowy adres siostry. Zjechali z całej Polski. Z mieścin, w których znaleźli przytulisko i zarabiali na chleb. Dla każdego znalazło się miejsce. Dziadek naprędce pozbijał ławki z kawałków drewna wyrzuconych na ulicę po rozbiórce sąsiedniej chaty.

Aby rozpocząć wigilijną wieczerzę, Marta wyszła przed kamienicę – nerwowo wypatrywała na niebie pierwszej gwiazdki. Na jej znak zgromadzono się przy stole. Po wspólnej modlitwie (za tych, którzy odeszli, i za tych, którzy ocaleli), przełamaniu się opłatkiem i życzeniach rozpoczęli kolację. Zgodnie z wigilijną tradycją bracia powstrzymywali się od kłótni i przebaczali sobie urazy.

BRACIA, PATRZCIE JENO!

Łódź to miasto na styku czterech kultur – polskiej, niemieckiej, żydowskiej i rosyjskiej. W taki sposób zmieszały się tradycje kulinarne wielu narodowości. Niektóre nazwy produktów zostały spolszczone, a potrawy mające korzenie w innych kulturach zostały dostosowane do łódzkich warunków i realiów ekonomicznych.

Przed laty wieczerza składała się z nieparzystej liczby dań. Marta i Józef przygotowali tylko trzy. Wciąż byli na dorobku. Pod obrus wetknęli sianko – jako pamiątkę po narodzeniu Pana Jezusa w stajence. Jedno miejsce przy stole pozostawili wolne – dla nieobecnego członka rodziny lub dla podróżnego. Na stół wyłożyli duży opłatek wigilijny. Wystarczyło, aby przełamać się nim i złożyć życzenia z bliskimi i sąsiadami. Obok świeżo wypieczony bochen chleba i kompot z suszonych śliwek uzbieranych w ogrodzie sąsiada zza płotu. Nie mogło zabraknąć dania postnego – śledzi podawanych na zimno z ugotowanymi ziemniakami. „Zupa śledziowa” lub „śledzie pod pierzynką” często gościły w robotniczych łódzkich domach. Mocno solone ryby dziadek kupował prosto z beczki. Patroszył je, usuwał kręgosłup oraz ości i ściągał skórę. Dalej moczył je w wodzie; następnie dwie, trzy godziny w mleku, które łagodziło ich zbyt agresywny, ostry smak i zapach, i dopiero wówczas nadawały się do dalszej obróbki. Śledzie kroił w dzwonka, dodawał pokrojoną w kostkę cebulę i jabłka.

W domu Józefa nie mogło zabraknąć kapusty. Z uwagi na łatwość uprawy biała kapusta była powszechnie znana na ziemiach województwa łódzkiego i stanowiła jedno z najczęściej spożywanych warzyw. Proste potrawy z kapusty były podstawowym wyżywieniem biedniejszych. Zamożniejsi wzbogacali ją dodatkami – pieprzem, kminkiem, podsmażoną cebulą, suszonymi grzybami – lub okraszali skwarkami. U dziadków podano kapustę z grochem, doprawioną majerankiem, z dodatkiem cebulki. Stary zwyczaj nakazywał, aby skosztować każdej potrawy wigilijnej, nawet tej niezbyt lubianej. W ten sposób okazywano szacunek płodom ziemi i pokarmom z nich przygotowanym. Rodziny dziadków hołdowały tej tradycji na wsiach, więc przeniosły zwyczaj także do proletariackiej Łodzi.

DO TAŃCA I DO RÓŻAŃCA

Wigilijny wieczór kończył się śpiewaniem. Marta wyłożyła na stół kantyczkę, którą dostała od swej babki. Była to opasła książeczka, a w niej zbiór kolęd i pastorałek. Wiem, że wuj Henryk na harmonijce ustnej grał jak wirtuoz. To pewnie on, ten najstarszy w rodzinie, zainicjował pierwsze nuty kolędy. Charakterystyczny dźwięk z harmonijki wydobywa się podczas ruchu powietrza w szczelinach, przy których znajdują się metalowe blaszki, tzw. języczki. Wprawione w drgania wydają dźwięki zależne od ich długości. Do Henryka dołączył Cyryl, z nieodzownym akordeonem guzikowym. Akordeon to rodzaj harmonii. Instrument z prawej strony ma guziki, a z lewej akordy. Wuj Albin też miał talent – głos jak dzwon. Leonard, dziadek Józef i inni dołączali do tej osobliwej orkiestry, która zdołała pomieścić się na dziesięciu metrach kwadratowych, a nie straciła nic ze swej charyzmy, artyzmu i ekspresji. Pani Zosia, sąsiadka dziadków, po latach opowiadała mi, że ze swoimi dziećmi przykładali uszy do ściany i napawali się atmosferą, jaka płynęła z dziadkowych czterech kątów.

Łódź jest jednym z niewielu polskich miast, które może się pochwalić trzema katedrami – kościołami będącymi siedzibą biskupów. To świątynie trzech różnych wyznań. Po wybuchu II wojny światowej okupanci zajęli wiele kościołów, które przekształcili w magazyny. W samej Łodzi czynnych pozostawiono tylko kilka świątyń. Licznym księżom nakazano opuszczenie parafii. Niektórych wywieziono do obozu w Dachau. Z diecezji łódzkiej w wyniku zdarzeń wojennych zginęło 155 księży.

Józef upodobał sobie katedrę pw. św. Stanisława Kostki. Po wybuchu II wojny światowej do jesieni 1941 roku katedra funkcjonowała zwyczajowo. W 1941 roku władze okupacyjne rozpoczęły politykę prześladowań Kościoła rzymskokatolickiego. Katedrę zamknięto, ograbiono i zamieniono w składnicę wojskową. Zniszczeniu uległy witraże; zrabowano największy dzwon katedry – „Zygmunt”. Zrujnowano także pomnik ks. Ignacego Skorupki, stojący przed katedrą. Po wyzwoleniu spod okupacji niemieckiej przywrócono  katedrę do użytku sakralnego. Rozpoczął się szereg remontów – okien, dachu, instalacji elektrycznej, posadzki. Odnowiono ołtarze i meble kościelne. Pierwszym powojennym proboszczem mianowano ks. Wincentego Burakowskiego. Pod jego nadzorem świątynia powoli odzyskiwała dawny blask. W grudniu 1945 roku, około północy, z muzyką na ustach, rodzina Marty i Józefa poszła na pasterkę, by uroczystą mszą świętą ku chwale Dzieciątka Jezus zwieńczyć rodzinne spotkanie.

W 2010 roku w całej Łodzi trwała wymiana tabliczek z nazwami ulic. Kremowe, podłużne blaszaki, które wisiały na budynkach i ogrodzeniach, miasto postanowiło zastąpić niebieskimi i brązowymi, wzorowanymi na warszawskich. Zniszczone oznaczenia łodzianie mogli odebrać na pamiątkę w Urzędzie Miasta. Tablice wydawane były bezpłatnie. Trzeba było jedynie poświadczyć, że nie zostaną one sprzedane i posłużą do użytku własnego. Tym sposobem w moim salonie zawisła „Ulica Braterska”. Co roku, w święta Bożego Narodzenia, przypomina mi o tym, jak to drzewiej bywało.

 

Sylwia Znyk

 

Gazetka 197 – grudzień 2020