To koleżanka zaciągnęła mnie na Kungsleden. „Chodź, pojedziemy, tam są obłędne widoki, to 200 km za kręgiem polarnym”. Potem dodała, że „nie ma prądu i bieżącej wody, będzie super, sama natura”. A…, westchnęłam, po czym upewniłam się, że to w Szwecji, cywilizowanym kraju, i że nie będę musiała dźwigać na plecach namiotu. Po tygodniu dołączył do nas mąż koleżanki i kupiliśmy bilety lotnicze do Kiruny, tym samym pieczętując naszą decyzję o wyjeździe.

Wakacyjnie zaczęło się już w momencie, kiedy cała nasza trójka wsiadła w Kirunie do autobusu jadącego do Abiska – stacji turystycznej, gdzie zaczyna się (lub kończy) Kungsleden. Zaraz za miastem wjechaliśmy w las, a raczej wielką zieloną głuszę ciągnącą się po horyzont. Naokoło nas były brzozy, sosny, zielone mchy – i tak przez następne sto kilometrów. Poza tym pustka i cisza. Panował tu taki spokój, że miałam poczucie, jakbyśmy zbliżali się do krańca kuli ziemskiej, zostawiając daleko za sobą świat pełen betonu, hałasu, warkotu silników i spraw do załatwienia.

Pierwszą noc spędziliśmy w Abisku i tu mieliśmy przedsmak tego, co będzie czekało na nas na szlaku – zapierające dech w piersiach widoki. Krajobraz rozciągający się za oknem schroniskowej jadalni można opisać jako pocztówkowy albo zjawiskowy, ale żadne z tych określeń nie oddaje tego zachwytu, jaki odczuwaliśmy. Bo był to widok z rodzaju tych, na które można patrzeć i patrzeć, i przy okazji zapomnieć o całym bożym świecie. Ale to był dopiero początek; wkrótce sceneria miała stać się jeszcze bardziej spektakularna.

Następnego dnia rozpoczęliśmy naszą wędrówkę – osiem dni marszu – czy to w słońcu, czy w deszczu, czasem z niebieskim niebem nad głowami, czasem z wałem ciemnych chmur, owiani wiatrem, otoczeni welonem z mgieł, ale zawsze pełni zachwytu nad tym, co widzieliśmy wokół siebie.

Kungsleden to szlak wyznaczony przez Szwedzkie Towarzystwo Turystyczne, prowadzący przez najpiękniejsze zakątki szwedzkiej Laponii, stąd jego nazwa – „królewski”. Idąc jego północnym odcinkiem, od Abiska do Nikkaluokty, ma się wrażenie, że jest się w samym sercu wysokich gór, choć trasa nie ma wcale wielu stromych, męczących podejść.

Spaliśmy w tzw. mountain cabins, schroniskach, gdzie trzeba było samemu rąbać drzewo i przynosić wodę ze strumienia, a z luksusów była jedynie sauna, w której po całym dniu chodzenia można było wygrzać zmęczone kości. Widzieliśmy pasące się renifery, które ciekawie nam się przyglądały, po czym dostojnie się oddały, ignorując nas zupełnie. Po drodze spotykaliśmy wielu innych wędrowców – młodych i starych, ze Skandynawii, ale również z innych zakątków świata – Amerykanów, Kanadyjczyków, Francuzów, Czechów, Duńczyków, nawet Japończyków, dosłownie całą wieżę Babel. Wspólne wędrowanie, a potem spędzanie wieczorów w schroniskach naturalnie zbliża ludzi; rozmawia się, wymienia poglądy, zawiązuje się przyjaźnie. To wszystko składa się na tę niezapomnianą przygodę, jaką jest Kungsleden.

Naszą wyprawę opisałam w książce „Moja przygoda z Kungsleden”. Jest to osobista relacja z tej wędrówki, ale przy okazji dzielę się w niej również wieloma praktycznymi informacjami, przydatnymi dla wszystkich, którzy chcieliby się tam wybrać. A wybrać się tam naprawdę warto.


 

Anna Siwek

 

 

Gazetka 194 – wrzesien 2020