Czasem zastanawiam się, czy kiedy w 1986 r. Shigeru Miyamoto tworzył grę „The Legend of Zelda”, przypuszczał w najśmielszych snach, że przejdzie ona do historii. Seria gier o przygodach dzielnego rycerza Linka i wpadającej w kłopoty księżniczki Zeldy stała się jedną z najważniejszych i najbardziej lubianych. Fani traktują jej bohaterów jak przyjaciół, a każda wirtualna wizyta w królestwie Hyrule to dla nich niemal jak wakacje. Kopiują kostiumy, umawiają się na wspólne granie, budują makiety, a niektórzy, tak jak nieżyjący już aktor Robin Williams, nazywają swoje dzieci imionami głównych bohaterów. Wszyscy fani gry dzień 12 maja tego roku zaznaczyli w swoich kalendarzach czerwonym długopisem – to właśnie ta data wyznacza premierę nowej części „Legendy”: „Tears of the Kingdom” („Łzy królestwa”).

Dwa lata wierni fani na całym świecie czekali na kolejny epizod opowiadający o magicznym, pięknym i czasem niebezpiecznym królestwie Hyrule. Shigeru Miyamoto zwykł mawiać: „Gra wydana z opóźnieniem z czasem stanie się dobra, ale taka wydana w pośpiechu zawsze będzie do niczego”. Nic więc dziwnego, że projektanci „Łez królestwa” dali sobie wystarczająco dużo czasu na przygotowanie gry, która nie tylko spełni wymagania krytyków pod względem technicznym, ale przede wszystkim zadowoli jej miłośników. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć: wspaniała robota! Owszem, musieliśmy czekać, ale warto było! Po „Breath of the Wild” dostaliśmy do rąk nowe cacuszko, którym będzie można bawić się jeszcze długo.

Nowa gra o przygodach nieustraszonego Linka to majstersztyk! Twórcom udało się połączyć klasyczne i lubiane przez wszystkich elementy z nowymi, odświeżającymi i pozwalającymi dać upust szałowi twórczemu gracza. Seria nie stoi w miejscu, co zawsze w przypadku takiej formy rozrywki działa na jej korzyść, jeśli oczywiście innowacje mają sens w historii i w niej nie dominują. Dzięki wprowadzeniu opcji konstruowania przydatnych w rozwiązywaniu zagadek i problemów maszyn grający ma więcej niż jedną drogę, by osiągnąć swój cel. „Zelda” to nie tylko „łupanka” i polowanie na potwory – to gra pełna zagadek logicznych. Tu często bardziej przydaje się rozum niż to, jaką bronią się włada. Celem jest odnalezienie zaginionej księżniczki; na naszej drodze stają maszkary, które trzeba pokonać, ale jeśli nie mamy ochoty brać udziału w tym zadaniu, możemy skupić się na poszukiwaniu uroczych członków plemienia Korok, na fotografowaniu flory i fauny królestwa Hyrule albo – na gotowaniu.

Przed każdym graczem – dorosłym czy też nie – otwiera się  wiele dróg rozrywki, które można dopasować do poziomu doświadczenia, charakteru, wieku i nastroju. Opcja kreatywnego budowania maszyn wynosi „Łzy królestwa” na nowy poziom – eksplorowanie możliwości i granic w ożywianiu wymarzonych projektów staje się dla wielu wyzwaniem samym w sobie. Ile rakiet potrzeba, żeby pomóc zagubionemu wędrowcy w odnalezieniu przyjaciela (w imieniu wszystkich graczy proszę Koroki o przebaczenie)? Czy można zbudować kombajn z kilku desek i miecza? Jak łowić, żeby nie utonąć? Gracze mogą uwolnić swojego wewnętrznego Adama Słodowego i dać się ponieść. W pierwszej części mieliśmy do dyspozycji bomby, zatrzymywanie czasu i magnes, teraz możemy cofać czas, przenikać przez rozmaite materiały, lewitować i łączyć ze sobą przedmioty. Dostajemy także części zamienne, baterie, kierownice, koła i inne fantastyczne przedmioty, dzięki którym podróż przez Hyrule staje się bardziej interesująca. Tu nie ma głupich pomysłów – ogranicza nas tylko własna wyobraźnia. Gra czasem „podpowiada” rozwiązania, ale ich absolutnie nie narzuca. Jeśli masz ochotę „ożywić” szkielet smoka kilkoma dmuchawami i przemierzać na nim przestworza zamiast używać latawca – ok, rób, jak uważasz!

Możliwości użycia owych funkcji i mocy są nieograniczone, co pokazuje, że gry wideo mogą być czymś więcej niż tylko bezmyślnym ściganiem się z prawem czy kopaniem wirtualnej piłki. Przepraszam tu miłośników gier GTA i FIFA, ale „Zelda” (razem z kilkoma innymi podobnymi) pozostaje jednak nieco wyżej w rankingu. Wspaniałym pomysłem twórców było dodanie do głównego terytorium także „górnego królestwa” oraz „głębin”, co urozmaica i rozszerza grę w taki sposób, że teraz można eksplorować trzy odmienne ekosystemy i tak naprawdę chwilami grać w trzy różne gry. Oczywiście, tak jak w oryginalnym środowisku Hyrule, w niebie i pod ziemią będą nam przydatne różne rodzaje uzbrojenia i ubrań, inne też spotkamy rośliny i zwierzęta, które albo będą starały się nas unieszkodliwić, albo staną się niezbędne w dalszej przygodzie. Jako niedoświadczony gracz mogę powiedzieć, że bardzo podoba mi się to, że „Zelda” stara się być prawdziwa w swoich granicach, jeśli chodzi o prawa fizyki czy biologię. Bez odpowiednich ubrań dostosowanych do konkretnego klimatu – zginiesz z wychłodzenia albo przegrzania. Jeśli nie gotujesz i nie jesz – stracisz energię.

Nowości i dodatki nie przytłaczają historii, która, owszem, jest dość tradycyjna i prosta: dzielny rycerz szuka zadurzonej w nim uroczej księżniczki i na swojej drodze jednoczy zwaśnione plemiona we wspólnej walce ze złem. Grafika nadal jest piękna, poszczególne klimaty utrzymane w estetyce, jaką lubimy, a twórcy wiele uwagi poświęcili stworzeniu ich prawdopodobieństwa. Odwiedzane przez nas wioski, plemiona i spotykane istoty mają swoje cechy charakterystyczne, ulubione zajęcia, potrawy i rozrywki. Wejście do tego świata jest jak otwarcie ulubionej książki – za każdym razem znajdzie się coś innego godnego uwagi i wartego naszego czasu.

„Zelda” jest, była i będzie jedną z najlepszych gier wszech czasów i nawet jeśli techniczna strona konsoli SWITCH nie nadąży za pomysłami twórców, nie straci rzeszy wiernych fanów, którzy tak jak ja gotowi są zamieszkać z bokoblinami tylko po to, żeby poznać ich bliżej.

 

Anna Albingier

 

 

Gazetka 223 – lipiec 2023