Marzec to tradycyjnie już miesiąc, w którym wiele uwagi poświęca się sprawom kobiet. Mówi się o „siostrzeństwie”, o tym, jak powinnyśmy być dla siebie oparciem, wspomina o inicjatywach mających wspierać rozwój kobiet w mniejszych miejscowościach i w krajach rozwijających się. Telewizja, prasa, radio i internet zapełniają się frazesami o „girl power”, nowoczesnym feminizmie i o budowaniu nowego wspaniałego świata kobiet. Wszyscy spijają sobie z dziubków, dopóki nie pojawi się kobieta, która ma na świat, macierzyństwo, karierę, małżeństwo i własne, prywatne życie nieco inne spojrzenie.

Dlaczego o tym mówię? Ponieważ przeskakując z jednego obrazka na Instagramie na drugi, nagle znalazłam się w fascynującym świecie (przede wszystkim) amerykańskich kobiet, które wybrały zostanie w domu i opiekę nad dziećmi, oddając obowiązek zarabiania na rodzinę mężowi. Powiem wam, że to, co przeczytałam w komentarzach pod postami na tych profilach, uświadomiło mi, że dopóki my, kobiety, nie przestaniemy skakać sobie do gardeł, absolutnie nic nie zmieni się ani w sposobie, w jaki widzą nas mężczyźni, ani w tym, że coraz więcej pań ma poważne wątpliwości co do działań, polityki i akcji organizowanych przez tak zwane organizacje prokobiece.

FEMINIZM – ALE TYLKO PO MOJEMU!

Na temat feminizmu jest pewnie tyle opinii, ile osób zapytamy. Przez lata narosło wokół tego pojęcia wiele skrajnych emocji, często generowanych osobistym doświadczeniem lub, co niestety bardzo częste, zupełnym niezrozumieniem ruchu i jego postulatów. Feminizm u swoich podstaw miał przede wszystkim walkę o dostęp kobiet i dziewcząt do takiej edukacji, z jakiej korzystać mogli chłopcy. Chęć nauki przedmiotów ścisłych, filozofii i szeroko pojętej filologii, a nie tylko gry na instrumentach oraz rysunku czy malarstwa, rozpalała setki kobiet domagających się równego traktowania. Później w niektórych krajach dodano postulaty o prawie do głosowania i stanowienia o własnym majątku.

Warto w tym miejscu wtrącić, że Polska była w Europie w wielu obszarach prawdziwą oazą wolności i praw kobiet już w renesansie i oświeceniu. Ambasadorowie angielscy goszczący na dworach szlacheckich byli zaskoczeni, że żona mogła podać męża do sądu w przypadku przemocy domowej. Mieszczanki mogły przejmować po zmarłych mężach interesy – na przykład w Krakowie drukarnie czy sklepy. Ale to opowieść na inną okazję. Mówię o tym po to, by pokazać, że sytuacja kobiet była różna w różnych krajach, a wpływ na nią miał także stan, w jakim niewiasta się urodziła, pozycja jej ojca czy też matki. Niektóre arystokratki otrzymywały takie samo wykształcenie, jak ich bracia, ale nie oznaczało to wcale, że mogły o sobie i swoim majątku decydować. O takie prawa walczyły dawne feministki.

Dziś chodzi o równość płac, dostępność środków higieny, lekarstw i opieki socjalnej dla kobiet w mniejszych miejscowościach lub krajach rozwijających się. Tak! To także jest walka o prawa kobiet: o to, by miały dostęp do opieki okołoporodowej, by mogły oddać dzieci do żłobka i przedszkola. O to, by środki higieny (podpaski, tampony, kubeczki menstruacyjne) nie kosztowały majątku i były powszechnie dostępne, a w szkołach dostępne za darmo. Organizacje walczące o prawa kobiet zajmują się dziś na przykład edukacją kobiet w Indiach czy Afryce, pokazywaniem im możliwości rozwoju i uruchamiania własnych małych przedsiębiorstw, które pomagają w zdobywaniu funduszy dla ich rodzin.

Feminizm miał i nadal ma wiele twarzy, zdaje mi się jednak, że po drodze straciłyśmy z oczu wspólny cel, którym wcale nie było wyeliminowanie z naszego życia mężczyzn i zajęcie ich miejsca, ale budowanie społeczeństwa opartego na równości i wolności. Także wolności decydowania o sobie i wyboru kariery, męża, edukacji, tego, czy chce się być matką, czy nie. Można walczyć o prawa kobiet i wybrać opiekę nad domem; nikt nie ma monopolu na to, by uczyć inne kobiety, jak żyć.

Patrząc na niektóre dyskusje między nami, kobietami, mam czasem poczucie, że każda strona chce taką właśnie wyłączność zdobyć, najczęściej krzykiem, agresją i poniżaniem innych. Tylko ja jestem prawdziwą feministką, bo mam karierę, sypiam, z kim chcę i kiedy chcę, nie mam dzieci! O nie, droga pani! To ja jestem feministką, bo mam męża, prowadzę mu dom, wychowuję dzieci i wspieram osamotnione kobiety w mojej okolicy! Ależ, co pani opowiada! To ja jestem feministką: mam w nosie władzę i patriarchat, nie potrzebuję mężczyzn, mam konto na Instagramie i sprzedaję swoje nagie zdjęcia w internecie, bo tylko ja mam prawo decydować o tym, co robię ze swoim ciałem!

Czasem ta kakofonia jest tak męcząca i irytująca, że sama zastanawiam się, jak w takim razie ktokolwiek ma nas i nasze postulaty brać na poważnie, skoro same nie możemy ani się ze sobą dogadać, ani dyskutować bez rzucania sobie w twarz wyzwisk i obgadywania za plecami albo, co gorsza, na forum publicznym.

INTERNETOWE WOJOWNICZKI I KURY DOMOWE

I tu właśnie na plan pierwszy wchodzą nasze internetowe gwiazdy wszelkiej maści, które bardzo aktywnie starają się przekonać każdego, kto chce i nie chce, do swoich racji. Wspomniałam na początku o zupełnie fascynującym świecie amerykańskich „matek, żon, chrześcijanek”, które na swoich profilach pokazują życie „kury domowej”. Nie spotkałam jeszcze na Instagramie żadnego polskiego, belgijskiego czy holenderskiego profilu o podobnej tematyce, ale nie oznacza to, że takie nie istnieją.

Określiłam te panie i ich pokazowe życie (mówię pokazowe, bo nie mam pojęcia, czy to, co ujawniają, jest choć w najmniejszym stopniu bliskie rzeczywistości i nie jest jedynie internetową kreacją) jako fascynujące, ponieważ czasem mam wrażenie, że to, co widzę, jest jednym wielkim żartem ze współczesnego świata. Satyrą na nawoływanie do łamania karku zastałym porządkom i komiczną odpowiedzią na ekstremalny feminizm. Okazuje się jednak, że wszystkie panie, które przyszło mi oglądać, zdają się całkowicie na poważnie traktować to, co robią i mówią. Nie będę tu podawać nazw żadnego z profili, na jakie natrafiłam podczas swoich poszukiwań, bo nie chcę, by którakolwiek z osób stała się przedmiotem drwin. Używając takich czy innych przykładów, chcę jedynie pokazać, że każda z nas ma prawo iść własną drogą tak długo, jak długo nie krzywdzimy w trakcie swej podróży innych.

Wracając do „matek Amerykanek” – wiele z nich to dziewczyny dwudziestokilkuletnie, których mężowie są od nich kilka lat starsi. One zostają w domu, gotują kilkudaniowe obiady, ubierają się skromnie (warkocze, długie sukienki i obowiązkowe fartuchy) i chętnie opowiadają o tym, jak to właśnie oddają kobietom należne im miejsce – jako strażniczki domowego ogniska. Moją ulubienicą jest dziewczyna w wieku ok. 23 lat, która przed powrotem męża z pracy pije kawę, by być w dobrym humorze i absolutnie nie popsuć mu wieczoru swoim złym samopoczuciem. Robi obiad, nakłada makijaż i czysty fartuszek, bo przecież mąż oczekuje schludnej i zadbanej żony – i taka wystrojona, z klapkami w ręku, czeka na pana domu.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłam jej filmy, myślałam, że to żart, ale szybko okazało się, że nie. Moją reakcją był śmiech i zdziwienie: jak można w taki sposób dać się usidlić, myślałam. Sama mam męża i kocham go, gotuję mu obiady i czekam, aż wróci z pracy. Ale po pantofle musi schylić się sam. Jeśli jestem zła, smutna, kiedy tęsknię za swoją rodziną w Polsce, nie mam ochoty na siłowe poprawianie sobie humoru tylko po to, żeby on nie czuł się niekomfortowo. W jakimś odruchu sprzeciwu wobec jej wyboru kliknęłam w komentarze z myślą o zostawieniu tam swojej opinii. Ale kiedy zobaczyłam kilka pierwszych napisanych przez inne kobiety, poczułam, że muszę nieco zwolnić i pohamować emocje.

Znacząca większość komentarzy pod tym i innymi filmami była brutalnym atakiem na tę młodą kobietę. Wyzywanie jej od zacofanych, wypominanie choroby (dziewczyna twierdzi, że ma autyzm), obrażanie jej stylu życia i wyborów. A wszystko w imię „feminizmu” i walki o równouprawnienie. Byłam w szoku, że to kobiety atakowały i ją, i siebie wzajemnie w komentarzach, a każda z przekonaniem, jakoby miała monopol na prawdę i wyłączność na odmienianie słowa feminizm przez przypadki. Poczułam się źle z myślą, że sama chciałam dać upust emocjom i najprawdopodobniej skrzywdzić ją swoimi słowami.

RÓŻNE DOŚWIADCZENIA, RÓŻNE OPINIE...

Moje doświadczenie jest inne od jej, ja mieszkam w Europie, moja mama i moje babcie musiały często samodzielnie składać się we czworo, by zapewnić sobie, dzieciom i mężom warunki do życia. Praca, prowadzenie gospodarstwa, dbanie o dom, radzenie sobie z uzależnieniami, biedą itp. ukształtowały i je, i mnie. Ona miała prawdopodobnie inne życie, inne doświadczenia, inne marzenia i oczekiwania. Kim ja jestem, żeby mówić jej, że moje postrzeganie praw i obowiązków kobiet jest lepsze od jej? Zrobiło mi się przykro, że ona i inne kobiety, które prowadzą podobne profile, muszą zmagać się z ciągłą agresją.

Często zarzuca im się, że swoimi zachowaniem cofają nas wszystkie do średniowiecza. Zapominamy zupełnie, że feministki chciały, by każda kobieta miała prawo decydowania o sobie i dokonywania wyborów. Żadna kobieta nie powinna zatem chwytać za szablę i starać się siłą, przemocą i wulgarnością przekonywać innych do swoich odmiennych racji. Takie wojujące, ekstremalne feministki, które krzyczą o tym, że nie potrzeba nam mężczyzn, że powinni oddać nam swoje posady dyrektorów i profesorów tylko dlatego, że jesteśmy kobietami, także doświadczają niesłychanej agresji. Ze względu na swoje skrajne poglądy przyciągają do siebie osoby, które równie zaciekle się z nimi nie zgadzają. Wojny pod każdym postem to oblewanie się szambem i osobiste wycieczki. Krzyk o tym, że mężczyźni chcą nas wykończyć, przewija się z wrzaskiem o tym, że to właśnie takie „wściekłe baby” nam nie sprzyjają. Najlepsze, a może najgorsze jest w tym wszystkim to, że ze świecą szukać tam atakujących kobiety facetów – one same sobie urządzają krwawą jatkę, nadal usilnie twierdząc, że to, że nikt nas nie bierze na poważnie, jest winą męskich ataków.

Piszę ten artykuł, ponieważ wierzę głęboko, że jesteśmy same na tyle mądre, by się w końcu obudzić i powiedzieć: dość! Dość wykorzystywania słowa feminizm do prywatnych gierek, dość wypaczania go i używania w walce kobiet z kobietami. Przestańmy na siebie naskakiwać. Mówiąc o prawie do wyboru, szanujmy też wybory innych, również te, z którymi nam nie po drodze. Nie skaczmy sobie do gardeł, ale zacznijmy sobie pomagać, słuchać się wzajemnie i pracować razem. Tylko wtedy frazesy o siostrzeństwie i sile kobiet staną się prawdą.

Anna Albingier



Gazetka 229 – marzec 2024